Codziennie wieczorem nasz syn, przedszkolak, wyrzuca z siebie litanię zmarłych, za których należy się pomodlić. Bez tego nie da się zasnąć. „Proszę za prababcię, i pradziadka, i drugiego pradziadka, i prapradziadka, i praprapradziadka, i panią sprzątającą, i ciocię Teresę, i za Dudiego i za Pana Darka i za mamę Natalki i za wujka… Który nasz wujek nie żyje?
Często też tym wypominkom towarzyszą pytania typu: „A kiedy zmarł? A opowiesz raz jeszcze? A ty go znałaś? A czemu go nie znałaś? A dlaczego umarła? A jak wyglądała? A widziałaś ją umarłą? A teraz jest ze swoją mamą?… I z babcią? I prababcią? I prapra…”.
Czemu nie?
Jesteśmy wierzący. To ma duże znaczenie w myśleniu o śmierci, umieraniu, cierpieniu. Czy jest łatwiej? To jest chyba źle zadane pytanie. Ktoś kiedyś powiedział, że nigdy nie ma dobrego momentu na śmierć bliskich. A przynajmniej tak się wydaje. Zawsze śmierć będzie czymś okrutnym, bolesnym, trudnym… na pewnym poziomie. Niektórzy lubią przywoływać tę scenę z Ewangelii, kiedy Jezus przy grobie przyjaciela – Łazarza – po prostu płakał. Inni mówią, że owszem, płakał, ale nie ze smutku, a z powodu niewiary ludzi. Bo dla wierzącego to jednak nie koniec, a początek i nadzieja na bycie kiedyś razem.
Było to tuż po wakacjach. Jeszcze nie raportowano kolejnych szczytów zakażeń. Ludzie nieśmiało, ale jednak przychodzili na msze… Byłam z dziećmi. Nie pamiętam Ewangelii, ale pamiętam słowa, które padły w kontekście całej tej pandemicznej rzeczywistości. „Nie wiemy, kiedy nas Pan Bóg do siebie zabierze. Ale jeśli nawet to miałoby być jutro, albo nawet dziś, to czemu nie?”. Czemu nie. „Ładnie to, mamo, ksiądz powiedział. Prawda?”. „Ano. Ładnie”.
Sam na sam
Nie można powiedzieć, że z dziećmi nie rozmawiamy o śmierci, umieraniu, bólu, wierze, nadziei, wieczności, ale też wiem, że za jakiś czas z tą rzeczywistością zmierzą się sam na sam. Że same raz jeszcze będą musiały sobie na wszystkie związane z tymi tematami pytania odpowiedzieć i to nie raz, nie dwa i pewnie nie trzy razy. Podobnie zresztą jak i my, dorośli. Teorię znam. Miliony razy analizowałam poszczególne etapy lęku przed śmiercią, przeżywania żałoby, godzenia się z przemijalnością. W nocy o północy potrafię je wyrecytować Przestudiowałam setki ankiet, widziałam dziesiątki statystycznych opracowań. Najpierw na studiach magisterskich, potem doktoranckich. Naukowo – można powiedzieć – przez pewien czas zajmowałam się tanatopsychologią. A w trakcie działo się życie. I w trakcie działa się śmierć.
Był początek kolejnego roku akademickiego, kiedy poinformowano nas, że koleżanka z roku została zamordowana. Tuż pod swoim blokiem. Nikt nic nie widział, nikt nie słyszał. Szok. Pytania. I cisza. Na bieżąco okazywało się, że to wszystko, nawet jeśli statystycznie uzasadnione i ogólnie trafnie opisane, w konkrecie życia nie jest takie proste. Mam przekonanie, że wiedza i doświadczenie dają szerszą perspektywę i świadomość, że poza moim „tu u teraz” jest coś jeszcze. Z drugiej jednak strony pokazują, że rzeczywistość śmierci każdy przeżywa ostatecznie sam i niekoniecznie zgodnie z tabelkami. I dorośli, i dzieci.
Pokolenia
Leżałam na patologii ciąży, oczekiwałam na poród, a mój dziadek znalazł się wtedy w szpitalu. Rodził się człowiek. Umierał człowiek. To doświadczenie zostało ze mną do dziś. Nasz najstarszy syn i najstarsza córka zdążyli poznać swojego pradziadka, choć niewiele pamiętają. Zostały zdjęcia. Kiedy tylko jesteśmy w tamtej okolicy, idziemy na cmentarz. Prababci nie poznali, ale zawsze, po raz setny, zadają pytania: „Jaka była? Jak wyglądała? Jak umarła?”. Prababcię „z drugiej strony” znali. Zmarła trzy lata temu, w wieku lat 94. Mieli(śmy) okazję widzieć, jak jest coraz słabsza, coraz bardziej nieporadna i zależna… od swoich dzieci. Ale czy przez to jakoś bardziej oswoili(śmy) śmierć? Nie wiem.
Odkąd pamiętam zabieramy dzieci na cmentarz. Nie tylko w listopadzie. Czasem na ten konkretny, gdzie leżą nasi bliscy, a czasem na inne, tak po prostu, bez określonego celu. Lubią oglądać nagrobki – zwłaszcza na tych starszych cmentarzach, gdzie zachowały się bardzo ciekawe rzeźby, grobowce, czasem rysunki czy dłuższe modlitwy. Wzruszają się przy grobach małych dzieci. Czytają ich imiona, pytają o to jak i dlaczego umarły. To są te pytania, na które nie ma odpowiedzi. Mnóstwo pytań. Mają też swoje ulubione nagrobki, zwłaszcza jeden, z ogromną rzeźbą i napisem „Ukochanej żonie”.
Taki spacer często przeradza się w rozmawianie o śmierci i umieraniu, w rozmowę o życiu i wieczności. Łatwiej tak pewnie, bo nie dotyczy nas konkretnie, choć dla mnie osobiście opowiadanie o małych grobach i zmarłych dzieciach, nawet obcych, łatwe nie jest. Widzą to. I to jak opowiadam o moich dziadkach… Nie potrafię tak sucho, bez emocji. Znałam ich bardzo długo, i choć pamiętam coraz mniej, to niektóre momenty zostaną na zawsze. „A kiedy już tam będziesz – zapytałam kiedyś dziadka – nie zapomnisz o nas?”. „Na pewno nie zapomnę”. To samo mówię dzieciom. Bo i ten temat, choć nieraz przegadany, i tak wraca czasem, ni stąd ni zowąd. „Mamo, ty też kiedyś umrzesz?”. „Tak”.
Tuż obok
Kilka miesięcy temu zmarł nasz sąsiad. Samotny pan, w średnim wieku. Czasem do niego zaglądaliśmy, dzieci pisały życzenia na święta. Zmarł tuż po Wielkanocy. Nagle. Pytaniom nie było końca. „Dlaczego? Jak? Kiedy? Jak wyglądał? A jak się wygląda w trumnie? W ubraniu? A czy go spalą? To już mu nie złożymy życzeń? A gdzie teraz jest? A czy spotkał już naszą prababcię?”. Kilka razy byliśmy przy jego grobie. Tuż przy cmentarzu jest krematorium. Wielki komin. Powietrze faluje od ciepła. „A dlaczego?”. „A jak?” „A po co?”. Pytania tym bardziej trudne, że już nieraz rozmawialiśmy z dziećmi o Auschwitz i o tym, co tam się wydarzyło.
Chyba nigdy nie myśleliśmy, żeby dzieci jakoś „chronić” przed trudnymi tematami, raczej różne wydarzenia traktujemy jako pretekst do rozmowy. Ludzie umierają. Trudne tematy były, są i zawsze będą. Teraz nawet może bardziej w tej covidowej rzeczywistości, kiedy przez ostatni rok, dzień w dzień, z każdej strony bombardowano nas kolejnymi liczbami zakażeń i śmierci. Chociaż to ciągle jest śmierć na odległość, nie bliska, nie tuż obok, to jednak realna, prawdziwa. I choć trudno jest mi powiedzieć, jak nasze dzieci przeżywają myślenie o śmierci, tak w środku, najbardziej osobiście, to daleka jestem od odsuwania ich od tej rzeczywistości, ucinania rozmów, opowiadania bajek… Mój mąż nawet dalej niż ja. Choć te prawdziwe baśnie – paradoksalnie – tematu śmierci zdecydowanie nie omijają.
Część życia
Kilka lat temu nasz najstarszy syn, wówczas był jeszcze przedszkolakiem, zapytał panią w sklepie mięsnym o to, „skąd się wzięło to mięsko”. Pani zastygła – pamiętam do dziś – no bo jak tu wyjaśnić dziecku, że ktoś wziął zwierzątko i musiał je uśmiercić. Normalnie. Pani nie mogła wiedzieć, że ten chłopaczek już niejedno widział, bo dziadek ma gospodarstwo, a owo „skąd?” raczej dotyczyło nie tego „jak”, ale „z jakiego zwierzątka”. To prawda, że żyjemy w czasach, kiedy na pytanie „kto daje mleko” odpowiadamy „pani w sklepie”, ale to nie znaczy, że krowy, kozy, owce nie istnieją…
Śmierć – taka czy inna – przenika całą przyrodę i chyba najlepsze, co możemy zrobić, to razem z dziećmi to opisywać, poznawać, tłumaczyć. Być może wyjaśnianie tego, co akurat się dzieje, co przeżywamy jest najlepszym sposobem na oswajanie z trudną rzeczywistością. Kiedy zdechnie chomik, to warto powiedzieć, że zdechł, a nie wymyślać, że wyjechał na niekończące się wakacje, i nie podrzucać następnego, bliźniaczo podobnego, żeby się dziecko nie zorientowało. Raczej zastanawiajmy się, jak pomóc stratę przeżyć, a nie udawajmy, że nic się nie stało. W taki sposób, uczciwie, można zaczynać wtajemniczanie w śmierć. Daleko mi do pouczania, jak mówić o śmierci – myślę, że to sprawa dość indywidualna i każdy rodzic jest specjalistą od swoich dzieci. Mam za to przekonanie, że „problem” tłumaczenia śmierci jest szerszą kwestią opisywania rzeczywistości w ogóle – tego, jak jest po prostu, z wrażliwością i świadomością, że rozmawiamy z dziećmi. Stwierdzenie, że mówienie o śmierci i umieraniu zostało zepchnięte gdzieś na bok jest truizmem. Wiadomo to od dekad, choć czasem, tu i ówdzie, pojawiają się głosy, mniej lub bardziej słyszalne, wzywające do opamiętania. Bo śmierć jest częścią życia, paradoksalnie – czymś najpewniejszym w życiu. Mimo to robimy wszystko by się „chronić” przed – nazwijmy to – „trudnymi emocjami”, i równocześnie staramy się „chronić” dzieci. Powstaje tylko pytanie o to, czy końcowy efekt nie jest wręcz odwrotny?
źródło: misyjne.pl/
Prosimy o wsparcie