Nie odkryła powołania nagle ani nie było ono wynikiem pogłębionej modlitwy czy też intensywnego rozeznawania. Co więcej, nie miała wpływu na jego wybór. Zdecydował za nią los – rodzice i nabożny zwyczaj. Lecz gdyby nie to, Kościół prawdopodobnie nie miałby wielkiego doktora i teologa, a medycyna i muzyka byłyby uboższe.
Nad klasztornym ogrodem niedaleko Bingen wschodziło wiosenne słońce. Do pracy wzbijały się roje pszczół, jakby wyrwane ze snu na dźwięk mosiężnych dzwonów zwiastujących poranną modlitwę. Wśród alejek, misternie poprzeplatanych pajęczą siecią, przechadzała się postać w czarnym habicie z twarzą zasłoniętą welonem, starannie zbierająca pąki jabłoni, płatki fiołków oraz gałązki cyprysu, by po chwili zniknąć w ciemnym, zakonnym korytarzu. Często powtarzała: „W całym wszechświecie, w drzewach, ziołach, w roślinach, w zwierzętach, a nawet w kamieniach szlachetnych ukrywają się wielkie moce uzdrawiające, których żaden człowiek nie jest świadom, jeśli nie zostaną mu one objawione przez Boga! (…) Rośliny i kamienie tylko wtedy są skuteczne, gdy człowiek stanowi jedność z przyrodą i z Bogiem. Najpierw trzeba uleczyć duszę, potem uleczy się też ciało”.